Pomysł zgłoszenia przez rząd kandydatury Jacka Saryusza-Wolskiego można próbować wyjaśnić na kilka sposobów. Przyczyną może być chęć sprowadzenia Tuska do Polski, aby wytoczyć mu proces za aferę Amber Gold. Jest też teza zgodnie z którą PiS tak naprawdę chciał przedłużenia kadencji Tuska, bo obawia się jego powrotu do kraju i zjednoczenia opozycji, więc „wmanewrował” kraje UE w taki wybór. Oczywiście nie brakuje też tych którzy uznali, że to po prostu wrodzona złośliwość Kaczora…
Do mnie najbardziej przemawia teza o próbie podzielenia Platformy. Zwrócenie przeciw sobie lidera i jednego z baronów tej partii mogła być obliczona na utworzenie (kolejnego już) pęknięcia w PO i sprowokowanie rozłamu. Tak na marginesie: jaka to przestroga dla działających w partiach wyżej wymienionych? Dla Platformy starczy, że PiS szepnie o tobie dobre słowo, aby cię wykopać. A w przypadku PiS zasłużony i wierny działacz nie otrzyma nominacji na stanowisko, jeśli w partii szachów którą akurat Prezes rozgrywa bardziej opłaca się poprzeć kogoś spoza.
Nie uwierzę natomiast w wyjaśnienie podawane przez zwolenników PiS. W czym bowiem Saryusz-Wolski miałby być lepszy od Donalda Tuska? Dlaczego jego wybór miałby być korzystniejszy dla Polski? Zarówno jeden jak i drugi to politycy Platformy Obywatelskiej, która zdaniem PiS siedzi w kieszeni Niemiec. Wygląda na to, że PiS równolegle z nagonką na „niemieckość” Tuska forsowało równie „niemieckiego” kontrkandydata.
Przyjmijmy, że mogło chodzić o brak stanowczości Tuska wobec Unii Europejskiej. Rozważmy i to. Jeśli chcemy kogoś broniącego polskich interesów, to trzeba na starcie wykluczyć euroentuzjastów. Jak ktoś rozkochany w UE może z UE negocjować? Jak miałby się nie zgodzić, zaprotestować lub zerwać współpracę (takie „straszenie” jest normalnym zagraniem w negocjacjach) gdy sytuacja będzie tego wymagała? To może zrobić osoba mająca do UE stosunek krytyczny lub choćby obojętny.
Czy Jacek Saryusz-Wolski jest takim człowiekiem? Nie, on jest w pierwszym szeregu polityków prounijnych. Pamiętam, jak do debaty o Traktacie Lizbońskim telewizja zaprosiła dwóch polityków, z których jeden miał reprezentować stanowisko skrajnie prounijne, a drugi eurosceptyczne. Kogo zaproszono? Eurosceptykiem był Janusz Korwin-Mikke, a euroentuzjastą? Jacek Saryusz-Wolski…
A skoro już wspomniałem europosła, to warto parę słów napisać o jego ostatnim wystąpieniu. Wypowiedź Janusza Korwin-Mikkego wzbudziła ogromne zainteresowanie i to nie tylko w Polsce. Komentarze są przeważnie negatywne, ale jakoś mało kto spróbował zmierzyć się z tezą i wykazać, że deputowany się myli. Jeśli kogoś pasjonuje to zagadnienie może przecież spróbować udowodnić, że to on ma rację, prawda?
Ale tu nie chodzi o to, jak jest naprawdę. Na Korwinie wiesza się psy, bo podważył dogmat o równej inteligencji obu płci, co zdaniem wielu (niestety) ma być oznaką nienawiści wobec kobiet. Nieraz publikowano porównania inteligencji poszczególnych narodów, ale nigdy takiego oburzenia nie słyszałem. Radykalni racjonaliści wciąż promują tezę, że ateiści mają być inteligentniejsi od wierzących i nikt nie staje w ich obronie. Choć w sumie to wierzący też o obronę nie proszą. Dla przykładu niżej podpisany wierzący nic sobie z tych porównań nie robi. Taki już ze mnie ignorant, jakby to powiedzieli zwolennicy rozumu.
Także porównywać można, ale nie między płciami i nie inteligencję. No cóż, każda epoka ma swoje tabu. Nawet ta, która chełpi się wolnością słowa. Bo o to właśnie w tej sprawie chodzi: o wolność słowa. Czy Korwin ma rację czy nie - to już niech sobie ustalają badacze inteligencji. Z deputowanym można się zgodzić, albo nie, ale wymierzanie kary za powiedzenie własnego zdania?
Coraz ciekawiej w tej Europie, coraz ciekawiej…